Rozmowa ze Stefanią Jagielnicką- Kamieniecką, którą na specjalną prośbę Wydawnictwa Psychoskok poprowadziła Agata Jankowiak.
Rozmowa ze Stefanią Jagielnicką- Kamieniecką, którą na specjalną prośbę Wydawnictwa Psychoskok poprowadziła Agata Jankowiak.
ebooki ebooki
103
BLOG

Za każdą książką kryje się osoba - wywiad z pisarką

ebooki ebooki Kultura Obserwuj notkę 0

Rzadko zdarza się, aby autor dosłownie odzierał się przed czytelnikami ze swej intymności. Odpowiadał na najtrudniejsze pytania jednoczenie pozwalając zbliżyć się do siebie. Stefania Jagielnicka- Kamieniecka dokonała tego. Może teraz czytelnicy jeszcze bardziej docenia jej powieści, za którymi zwykła skrywać cząstkę siebie.

 

A.J: Za każdą książką kryje się osoba. Niepowtarzalny człowiek, który prócz zdolności pisania posiada wiele innych cech. Czy mogłaby Pani, choć krótko scharakteryzować siebie. Zdradzić, co cieszy, zajmuje, przejmuje czy nurtuje na co dzień?
 
S.J.K: Nie mogła mi Pani zadać trudniejszego pytania, ponieważ nie potrafię siebie scharakteryzować. Nie wiem o sobie zbyt wiele, gdyż nie lubię o sobie myśleć. Zawsze wolałam myśleć o innych. Nigdy też nie opowiadam o sobie. Tu w Wiedniu nikt nie wie, że działałam w „Solidarności” i że byłam internowana, oczywiście z wyjątkiem najbliższych przyjaciół. A tego, co przeżyłam w Niemczech i tego, że kilkakrotnie przebywałam tam w klinice psychiatrycznej, nawet oni nie wiedzą. Nikt też nie wie, że studiowałam w szkole teatralnej, której nie ukończyłam właśnie z powodu zamknięcia w sobie, gdyż okazało się, że chyba prędzej rozebrałabym się na scenie do naga, niż ujawniła coś ze swego wnętrza. Dostęp do niego ma tylko mój komputer. On jeden zna moje myśli i uczucia. Powierzam mu je w warstwie językowej impulsów pochodzących z samego dna duszy.
Chętnie jednak zdradzę, co mnie zajmuje i cieszy. Ogólnie mówiąc – piękno. W naturze, w muzyce, w sztuce, w architekturze, w literaturze. Zwłaszcza klasyczne piękno, gdyż przez próbę czasu przeszły tylko najcenniejsze dzieła, te mniej udane poszły w zapomnienie. Tak samo będzie z dzisiejszą twórczością. Za sto, dwieście lat pozostanie tylko to, co najbardziej wartościowe. Wszystko inne rozwieje wiatr. Zdaję sobie sprawę, że – być może – przypisuję zbyt dużą wartość wzruszeniom estetycznym. Ale to jest mój świat.
Od dzieciństwa miałam dwie pasje: fortepian i książki. Gdy umiałam już dobrze czytać, ojciec namówił mnie, bym zapisała się do biblioteki dla dorosłych, ponieważ swoje bajeczki znałam już na pamięć, a były to czasy braku książek w księgarniach. Pasję czytelniczą rozpoczęłam od sienkiewiczowskiej trylogii. Do matury pochłonęłam niemal całą klasyczną literaturę. Z tego powodu nie spełniło się me pragnienie zostania pianistką. Zamiast ćwiczyć, czytałam. Później, gdy na półkach księgarskich nie brakowało książek, kupowałam wszystkie nowości. Zawsze znajdowałam czas na czytanie. Nawet wówczas, gdy łączyłam pracę zawodową ze studiami zaocznymi, a także z obowiązkami matki i żony.
Wychowałam się w atmosferze domowych koncertów, podczas których ojciec grał na klarnecie, ja na pianinie, a matka śpiewała. Nasz podstawowy repertuar stanowiły przedwojenne i wojenne pieśni patriotyczne. Na drugim miejscu stała opera, którą do dziś uwielbiam, między innymi dlatego, że w niej króluje wyłącznie piękno, w odróżnieniu od innych gatunków muzyki i literatury. Opera Śląska w Bytomiu, gdzie mieszkaliśmy, przeżywała wówczas okres świetności, ponieważ ściągnęli do niej śpiewacy ze słynnej opery lwowskiej. Nasza sąsiadka była w niej zatrudniona jako szatniarka. Zabierała mnie ze sobą wieczorami do pracy. Zawsze znalazło się jakieś wolne miejsce, z którego z zapartym tchem oglądałam cały spektakl. Nie rozumiałam zbyt dobrze libretta, lecz muzykę chłonęłam nie tylko uszami, ale i sercem, co ukształtowało świat moich uczuć.
W czasie wolnym zdarza mi się rysować zwiedzane pejzaże, przez całe życie rozwijałam zainteresowanie sztuką. Lubię nowoczesność, ale uwielbiam starocie, antyki, zamki, pałace, dawne katedry, zwiedzanie zabytkowych miast. A najwięcej chyba wzruszeń dostarcza mi piękno natury. Wiedeń otoczony jest wspaniałymi lasami, po których wędruję w każdy weekend. Miasto należy do najpiękniejszych w świecie, posiada niezliczoną ilość pomników kultury. Są tu muzea z najwspanialszymi kolekcjami malarstwa, zaś opera jest jedną z najlepszych w świecie. Najbardziej cieszy mnie, że mam tu wielu, dobrych przyjaciół. Nigdy dotąd nie spotkałam tak wspaniałych ludzi jak w tym mieście. Mam więc tu wszystko, co mi do szczęścia potrzeba.
W Polsce żyłam pracą dziennikarską, bo była zgodna z moimi zainteresowaniami. Zabrzmi to paradoksalnie we wspomnieniach z czasów, kiedy królowało hasło: „Prasa kłamie”, ale dla mnie zawsze najważniejsza była prawda. Często jej nie znałam, lecz zawsze do niej dążyłam, niestrudzenie szukając tych rejonów, w których można było znaleźć chociażby jej namiastkę. Dlatego też zajmowałam się problematyką kulturalną i reportażem, chociaż i w tej dziedzinie istniały ograniczenia cenzuralne. Nie wolno było pisać o ludziach, którzy nawet w najmniejszy sposób narazili się reżimowi.
Jako korespondentka z festiwalu piosenki w Sopocie w 1980 roku, (który w ostatniej chwili został odwołany), pojechałam pod stocznię gdańską, gdzie odbywał się historyczny strajk. Wstrząsnęły mną wówczas zdesperowane twarze siedzących na murze robotników, czyniących wrażenie zdecydowanych na walkę na śmierć i życie. Od razu całym sercem zaangażowałam się w tę bezkrwawą walkę o uwolnienie ojczyzny spod komunistycznego jarzma, między innymi o możność pisania prawdy, którą w pełni uzyskałam dopiero w prasie „Solidarności”. Nie należałam do partii, nie interesowałam się dotąd polityką (poza audycjami „Wolnej Europy”), ale od tego czasu bardzo mnie ciekawi. Cieszy mnie odsłonięcie żelaznej kurtyny odgradzającej Polaków od świata, po którym mogą wreszcie swobodnie się poruszać. Cieszy mnie każdy krok w kierunku demokratycznego rozwoju Polski. Jestem dumna z polskiego społeczeństwa, które osiągnęło tak wiele, mimo... problemów, które mnie nurtują. Gdy żyje się za granicą, bardziej rzucają się w oczy.
Myślę, że dość wyczerpująco odpowiedziałam pani na pytanie, co mnie zajmuje i cieszy.
 
A.J: Czytelnicy zdają sobie sprawę, że przez wiele lat była Pani dziennikarką. Czy obecnie z punktu widzenia pisarki mogłaby Pani zdradzić, które zajęcie uważa za bardziej interesujące?
 
S.J.K. Moim zdaniem dla młodego człowieka o wiele bardziej interesujące jest dziennikarstwo. Nieustanne kontakty i rozmowy z różnymi ludźmi, zdobywanie wiadomości i doświadczeń, poznawanie i dowiadywanie się wciąż czegoś nowego. Natomiast w późniejszym wieku dziennikarstwo staje się nużące. Męczy nagromadzona w świadomości mnogość rozmówców, wydarzeń i problemów. Odczuwa się przesyt i potrzebę ich przetrawienia, uporządkowania, zaczyna się unikać zbyt wielu kontaktów. A przy tym ów ciągły ruch staje się wyczerpujący fizycznie. Nie ma się już wystarczającego ładunku energii. Tak mi się wydaje obecnie, ale kiedy zmuszona zostałam do rezygnacji z dziennikarstwa, cierpiałam niesamowicie, bo byłam jeszcze młoda. Nie potrafiłam wyobrazić sobie bez niego życia. I dlatego zaczęłam pisać do niemieckich gazet, jednak wymagało to ode mnie ogromnego wysiłku i nie była to publicystyka najwyższych lotów. W każdym bądź razie nie taka, jaką uprawiałam w Polsce. Teraz piszę tylko powieści, co sprawia mi przyjemność. Czasami przyjdzie mi do głowy jakiś wiersz. Na ogół pod wpływem muzyki operowej, która pobudza mą wrażliwość. Gdybym jednak miała możliwość zatrudnienia w Polsce, o co dość długo walczyłam, z pewnością do dziś byłabym wyłącznie dziennikarką.
 
A.J: Jako dziennikarka, musiała Pani podążać za faktami, hamować wyobraźnię oraz oszczędzać słowa, czy jako pisarka, posługująca się specyficzną stylistyką językową, pozwala Pani, aby fikcja zdominowała rzeczywistość?
 
S.J.K. Jak najbardziej, gdyż – choć może zabrzmi to paradoksalnie – tylko w fikcji można znaleźć prawdę o człowieku. Oczywiście w dobrze skonstruowanej i pogłębionej psychologicznie. Tylko ona daje możliwość dotarcia do jego wnętrza, do jego świadomości i serca, do jego duszy. Ryszard Kapuściński twierdził, że prawda literacka jest prawdą nadrzędną, wykraczającą daleko poza fakty. Natomiast dziennikarstwo znajduje się pod presją aktualnego czasu, jest spontaniczne i powierzchowne. Pozornie obiektywne, bo takie być powinno, w istocie jest uzależnione od tak wielu czynników politycznych, społecznych, koniunkturalnych, że daleko mu do bezstronności i prawdy.
Moim zdaniem zmyślona historia może wierniej oddać rzeczywistość, gdyż stanowi jej syntezę. Zawiera pewne autentyczne elementy, na przykład opisy miejsc akcji, ale najważniejsza jest fikcyjna intryga, która musi być bardziej prawdopodobna od prawdziwych historii. Ja osobiście polegam w tym względzie na... swoim komputerze. To on prowadzi akcję, jej zwroty i zakończenie. Do mnie należy jedynie początek, wyobrażenie sobie jakiegoś zdarzenia, wprowadzającego główną postać. Potem to już opowieść szybko posuwa się do przodu. Czasami gdy kładę się spać, wiem już, jak nazajutrz potoczą się losy bohaterów. Często jednak nie mam żadnego pomysłu, ale gdy rano siadam przy komputerze, on sam pisze dalej. Szkoda tylko, że nie ma... serca. I to już jest moja rola. Wejście w psychikę i uczucia bohaterów, umożliwienie im poprawienia akcji, wymyślonej przez komputer. Jest to przyjemna praca. Ciężka praca umysłowa zaczyna się dopiero po skończeniu powieści i jej ponownym, dwukrotnym przeczytaniu. Wtedy trzeba wejść w skórę czytelnika. Jeszcze raz wszystko przemyśleć z jego perspektywy, skorygować niedociągnięcia, uzupełnić niedopowiedzenia, czasami zmienić kolejność wydarzeń, sprawdzić szczegóły techniczne, takie jak na przykład, czy zgadzają się odstępy czasowe między porami roku, wygładzić styl itp. Każde słowo musi być wyważone, starannie dobrane, tak by Czytelnik miał szansę na pełne zrozumienie bohaterów, czasem na identyfikację z którymś z nich.
 
A.J: Należy przyznać, że jest Pani pisarką przez wielkie „P” o czym świadczy ilość wydanych powieści. Nim na dobre zyskała Pani ten status, a pierwsza pozycja trafiła do druku, czy zakładała Pani, że zaraz po tej pierwszej, tak szybko pojawią się kolejne?
 
S.J.K. Do głowy mi to nie przyszło. Pierwszą powieść napisałam pod wpływem wstrząsających przeżyć osobistych. Głównie dlatego, że odczuwałam potrzebę podzielenia się nimi z bliźnimi, ale również z tego prostego powodu, że trudno mi było żyć bez pisania, a nie znałam jeszcze tak dobrze języka niemieckiego, by pisać do gazet. Do tej pory jej nie wydałam, bo choć jej bohaterowie są fikcyjni, to jednak jest to powieść autobiograficzna. Właściwie nie wiem jeszcze, czy kiedykolwiek ją opublikuję.
Podczas pisania tej powieści zasmakowałam w fikcji literackiej, ale nie mogłam pisać, gdyż w regularnych odstępach czasu przebywałam w klinice psychiatrycznej. Dopiero po przeniesieniu się do Wiednia, do syna, który mieszkał tu już od kilku lat, skończyła się ta gehenna. Odżyłam na nowo. Odzyskałam pełnię zdrowia psychicznego, powróciły zdolności intelektualne. I dopiero tutaj zaczęły powstawać moje kolejne książki, których bohaterki już mnie tak bardzo nie przypominają, chociaż każda z nich posiada pewne moje cechy. Znowu mogę, podobnie jak w dziennikarstwie, żyć problemami bliźnich, bo – jak już powiedziałam – nie lubię myśleć o sobie. Teraz żyję życiem innych ludzi, bohaterów moich powieści i nie wracam do swej tragicznej przeszłości.
 
A.J: Nie można ukryć, że koleje Pani życia mogłyby stać się podwaliną filmowego scenariusza. Czy miewa Pani chwile, w których dochodzi do wniosku, że prawdopodobnie jest jedną z niewielu osób, w szarym tłumie istnienia, którym przyszło doświadczyć tak wiele? Oczywiście dodatkowe pytanie w tym zakresie brzmi, czy dzięki tej świadomości czuje się Pani wyróżniona czy raczej pokrzywdzona przez los?
 
S.J.K. Nie czuję się wyróżnioną, a od niedawna również pokrzywdzoną, choć zmarnowano mi najpiękniejsze lata życia i bardzo długo czułam ogromny żal. Po prostu – taki mój los. Nie wybieramy swego losu i nie wiemy od czego jest uzależniony. Z pewnością w pewnej mierze od naszych decyzji, w których podejmowaniu zamiast rozsądkiem kierowałam się emocjami, więc wiele sama sobie zawiniłam.
 
A.J: Pani dorobek literacki jest imponujący. Gdy niektórzy pisarze męczą się, aby ukończyć jedno dzieło, Pani, mam wrażenie tworzy „na bieżąco” i nigdy nie może wspominać o braku natchnienia. Czy zdarzyło się Pani choć przez moment pomyśleć, że kiedyś zabraknie pomysłów, a wena pisarska przeżyje kryzys?
 
S.J.K. Nigdy. W swym długim, burzliwym życiu, a także w pracy dziennikarskiej poznałam niesamowitą ilość różnych ludzi, zarówno w Polsce, jak i w Niemczech. Przed oczami często przesuwa mi się galeria osób, które zniknęły z mego otoczenia, ale nawiedzają mnie we snach i tkwią we mnie z niepohamowaną siłą. Jedna z nich lub kilka, połączonych w jedną, stanowią często punkt wyjścia do wymyślenia jakiejś postaci i napisania powieści. Wyobrażam sobie jej fikcyjne dzieje, ale widzę ją mniej więcej taką, jaka była w rzeczywistości. Nie poświęcam zbyt wiele czasu na pisanie, trzy, cztery godziny dziennie, lecz przez cały czas patrzę na świat oczami swych bohaterów. Myślę o nich nieustannie. Gdy siadam przy komputerze, to oni na równi z nim dyktują mi swe dalsze losy, podsuwają pomysły. Jest ich tak wiele, że mój największy problem stanowi wybór kilku z nich. Zawsze skupiam się na jednej powieści, jednak już po pewnym czasie atakuje mnie nowy pomysł, mam przed oczami bohatera, na ogół bohaterkę, kolejnej historii. Staram się wówczas szybko skończyć aktualnie pisaną książkę, by zabrać się do następnej. Dlatego są one stosunkowo krótkie i powstają w tak szybkim tempie.
 
A.J: Nim znalazła Pani swe miejsce na świecie, musiała wiele przejść. Czy zechce Pani zdradzić czytelnikom, jak to możliwe, że drobna kobietka, w pewnym momencie musiała poznać ciężar więzienia jako osoba internowana?
 
S.J.K. Wie Pani, gdybym wcześniej przewidziała to koszmarne internowanie w więzieniu, a po nim długotrwałe prześladowania służb specjalnych w Niemczech, od których uwolniłam się dopiero po przeprowadzeniu się do Wiednia, to nie uwierzyłabym, że nie tylko je przetrzymam, ale utrzymam się na powierzchni i będę miała dość siły, żeby wciąż walczyć o pisanie do niemieckich gazet. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak wiele może przejść i nie załamać się. Często mówią o tym ludzie, którzy przeżyli różne kataklizmy.
Stara mądrość ludowa powiada, że co nas nie zabije, to nas wzmocni. Najnowsze, wieloletnie badania, prowadzone w Stanach Zjednoczonych, udowadniają prawdziwość tego stwierdzenia. Wskazują, że doświadczanie trudnych i wymagających sytuacji pozytywnie wpływa na późniejsze funkcjonowanie człowieka. Wzmacnia zdolności adaptacyjne i odporność, sprzyja zdrowiu psychicznemu i wzmożeniu poczucia szczęścia.
 
A.J: Zaczęła Pani tworzyć „na wygnaniu”, czy to właśnie ciężkie przeżycia przebudziły drzemiący wewnątrz talent, czy może to on, tłumiony latami, nakazywał mówić i zauważać więcej niż było można, i w efekcie utorował sobie drogę do wolności?
 
S.J.K. Bez tych przeżyć z pewnością nie pisałabym powieści, tylko w dalszym ciągu byłabym dziennikarką. Nawet jeśli – być może – drzemał gdzieś tam we mnie zalążek talentu, to nigdy by się nie ujawnił, bo tak lubiłam swój zawód, że nawet nie przyszłoby mi do głowy, by zacząć pisać książki. Spełniałam się w nim całkowicie.
Moja matka często powtarzała, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dopiero teraz wiem, że miała słuszność, gdyż tylko dzięki tragicznym przejściom znalazłam swe prawdziwe powołanie – powieściopisarstwo.
 
A.J: Jako mieszkanka Niemiec pisała Pani po niemiecku, co można łatwo zrozumieć przypominając ,że pracowała Pani dla niemieckich gazet. W roku 2003 pojawił się jednak niezwykły tomik poezji zatytułowany „Leichter als Atem”, co oznacza, że potrafi Pani tworzyć nie tylko po polsku. Czy język, którym przychodzi operować staje się ograniczeniem?
 
S.J.K: Obcy język stanowił dla mnie ograniczenie. Po niemiecku pisałam tylko artykuły. Powieści i wiersze piszę po polsku. Część z nich wydałam w Niemczech po przetłumaczeniu przy wydatnej pomocy syna, który oprócz studiów w Wiedniu ukończył studia psychologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, a przy tym ma zdolności literackie. Tłumaczenie literatury, zwłaszcza poezji, wymaga dobrego wyczucia językowego, którym ja, w odróżnieniu od syna, nie dysponuję w języku niemieckim.
 
A.J: Czy czuje się Pani „obrażona” na ojczyznę, która w pewnym momencie rozczarowała?
 
S.J.K: W żadnym wypadku. Ani ojczyzna ani rodacy mnie nie rozczarowali. Zarówno ją jak i ich kocham całym sercem. Identyfikuję się z nimi. Żyję ich problemami. Dwukrotnie usiłowałam wrócić do kraju, ale „wielki brat”, który wciąż tam czuwa, uniemożliwił mi to. Marny jest los tych, którzy, podobnie jak ja, wstąpili do „Solidarności” z porywu serca. Jedynie ci, którzy od początku byli nastawieni na polityczne kariery, znaleźli swoje miejsce w nowej rzeczywistości.
Jasnym punktem było przyznanie mi odszkodowania za internowanie. Szczęśliwie trafiłam na niezależną sędzinę, która – choć zakwalifikowano mnie jako tajnego współpracownika bezpieki, co wykluczało otrzymania tego odszkodowania – nie przejęła się tym i wraz z prokuratorką, a także z moją adwokatką dokładnie przejrzała mą teczkę. Nie znalazła w niej żadnego dowodu ani potwierdzenia tej kwalifikacji, gdyż nigdy nie byłam donosicielką. Widocznie obecna bezpieka też chciała utrudnić mi powrót do kraju, z zemsty za to, że wolałam wyemigrować niż zgodzić się na współpracę. Jednak przestało mnie to interesować, bo w Wiedniu żyje mi się wspaniale. Dlatego też pozbyłam się już żalu do moich wrogów. W końcu, w pewnej mierze dzięki nim tu się znalazłam. Znów muszę się powołać na słowa matki, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. To wielkie szczęście, żyć w jednym z najwspanialszych w świecie miast.
Wmłodości pasjonowałam się filozofią. Do dziś zapamiętałam jedno ze stwierdzeń mego ulubionego filozofa Immanuela Kanta, że skoro w życiu codziennym ludziom niecnotliwym często lepiej się powodzi niż cnotliwym, to najwyraźniej w tym życiu nie można liczyć na nagrodę. Wnosi on stąd, że musi istnieć inne życie, w którym cnota będzie nagrodzona. A chociaż nie jest to zbyt przekonujący dowód na istnienie życia wiecznego, to w moim przypadku sprawdziła się zasada, że cnota, która nie pozwoliła mi na zdradę ojczyzny, została wynagrodzona. Wprawdzie spotkało mnie to w zasadzie w tym życiu, ale dla mnie to już jest „życie po życiu”, jak to się określa. I tak też często dzieje się w przypadku moich bohaterów.
Choć trudno obrazić się na służby specjalne, to w moim przypadku chyba tak jest. Po smutnych doświadczeniach z dawną i obecną bezpieką, nie ciągnie mnie do kraju. Utrzymuję z nim jednak ścisły kontakt wirtualny, internetowy. Oglądam polską telewizję, czytam polskie gazety i książki, oglądam polskie filmy, no i piszę po polsku, co dla mnie najważniejsze w serdecznym związku z ojczyzną. Wciąż posiadamy, ja i mój syn, polskie obywatelstwo, gdyż nie zrzekłam się go, jak to uczyniła większość emigrantów. W dalszym ciągu, we wszystkich dokumentach, jestem Stefanią Jagielnicką-Kamieniecką, tak samo jak w Polsce. Nie przeistoczyłam się w Stefanie Jagielnicki-Kamieniecki. Do końca życia zachowam tę tożsamość, mimo że żyję poza granicami Polski.
 
A.J: Co, jako honorowa członkini Arizona Press Club w Phoenix, doceniona za „walkę o możność pisania prawdy”, chciałaby Pani przekazać wszystkim, którzy pragną walczyć o wolność słowa lecz napotykają trudności, które nakazują zastanawiać się czy warto?
 
S.J.K: Nikomu tego nie radzę, bo może skończyć się tragicznie, tak jak to było w moim przypadku. Nie warto narażać się służbom specjalnym, które od razu biorą takie osoby na celownik. W PRL-u prześladowano ludzi w świetle prawa, natomiast w systemie demokratycznym są przez nie chronieni, więc tych, z jakichś względów niewygodnych, unieszkodliwia bezpieka swymi zbrodniczymi wręcz metodami. Nigdy bym w to nie uwierzyła, gdybym się o tym nie przekonała na własnej skórze w super demokratycznych Niemczech Zachodnich, gdzie przeżyłam gehennę, wobec której prześladowania komunistycznej bezpieki wraz z internowaniem i zmuszaniem do współpracy, okazały się dziecinną igraszką.
Muszę opowiedzieć, jak do tego doszło, bo to pouczająca historia, chociaż stanowi mą najskrytszą tajemnicę. Wkrótce po przeniesieniu się ze Stanów do krewnych w Niemczech, spotkałam w kościele koleżankę z ławy szkolnej, Ślązaczkę, która już dość dawno wraz z rodziną wyjechała z Polski. Wprowadziła mnie ona w grono swych przyjaciół. Spotykali się po mszy w domu parafialnym, popijając wino, w czym i ja uczestniczyłam. Byli to znacznie starsi ode mnie ludzie, w większości tak zwani „wypędzeni” z czeskich Sudetów i z polskich ziem zachodnich. Żyli ideą „wielkich Niemiec”. Marzyli nie tylko o odzyskaniu NRD, ale i swych dawnych terenów w Polsce. Stanowili siatkę wywiadowczą bezpieki, działającą przy naszej parafii, której proboszcz był „wypędzonym” z Dolnego Śląska. Nie miałam o tym pojęcia, gdyż słabo znałam język niemiecki, zbyt późno zorientowałam się, o czym rozmawiają. Tymczasem oni przyjęli mnie jako swoją. Moja antykomunistyczna postawa nasunęła im pomysł uczynienia ze mnie agentki, posłużenia się mną w antypolskiej działalności. Gdy mi to zaproponowali, wpadłam w panikę i postanowiłam wrócić do Stanów, gdyż dla mnie stanowiłoby to coś niewyobrażalnie podłego, zdradę ojczyzny, dla której tak wiele poświęciłam. Kiedy byłam już spakowana, z dnia na dzień wpadłam w straszliwą psychozę i wylądowałam w szpitalu psychiatrycznym na oddziale zamkniętym, gdzie przeżyłam niewyobrażalną mękę. Po trzymiesięcznym pobycie wypuszczono mnie na wolność, ale byłam wrakiem, oszołomionym psychotropowymi lekami, pozbawionym wszelkich zdolności intelektualnych. Jako chora psychicznie nie mogłam już powrócić do Stanów. Zdawałam sobie jednak sprawę, że to niemiecka bezpieka postanowiła uczynić ze mnie schizofreniczkę, gdyż za dużo wiedziałam o jej metodach. Rozumiałam, że skoro nie załamałam się psychicznie po prześladowaniach polskiej bezpieki, znalazłam w sobie dość energii, by uwolnić się od niej i wyemigrować z dorastającym synem do Stanów, a także do dalszej tam działalności, to niemożliwe, bym była schizofreniczką. Zaczęłam opisywać to wszystko w powieści, której powstanie rozciągnęło się na wiele lat, gdyż ilekroć się do niej zabierałam, lądowałam w szpitalu psychiatrycznym. Usiłowano mnie też zmusić do zgody na ubezwłasnowolnienie. W końcu postanowiono zamknąć mnie do końca życia w przytułku dla chorych psychicznie. Uniknęłam tego dzięki młodej, uczciwej lekarce, która jak lew walczyła o to, by do tego nie dopuścić.
Szukałam pomocy u znajomych amerykańskich dziennikarzy, a także w „Wolnej Europie”. Próbowałam zainteresować swą tragiczną historią dziennikarzy niemieckich. Za każdym razem zatruwano mnie na nowo. Miałam podsłuch w telefonie i mieszkaniu, do którego wchodzono w dzień i w nocy. Byłam pod stałą kuratelą. Uczynienie ze mnie chorej psychicznie gwarantowało, że nikt nie uwierzy w mą opowieść. Istotnie, wszyscy byli przekonani, że jestem schizofreniczką. Nawet bliscy odwrócili się ode mnie. Nikomu nie mieściło się w głowie, że w zachodnich Niemczech służby specjalne działają w taki sposób. Tylko psychiatrzy wiedzieli, że mnie zatruto, ale była to tajemnica zawodowa. Grozili mi, że jeśli będę zajmować się przyczynami swej „choroby”, to znów wyląduję w szpitalu psychiatrycznym, co powtarzało się wielokrotnie. W końcu zrezygnowałam. Postanowiłam przestać się tym interesować i nikomu o tym nie opowiadać. Jednak gehenna, jaką przeszłam, do dziś nie daje mi spokoju, a niewyobrażalne cierpienie, jakiego doznałam, tkwi we mnie z niepohamowaną mocą i pozostanie już do śmierci.
A jednak. Gdybym cofnęła się do tamtych czasów w Polsce, zrobiłabym to samo. Mimo tych tragicznych doświadczeń, z pewnością jeszcze raz zaangażowałabym się w działalność w „Solidarności”. Kiedy wahałam się, czy jako samotnie wychowująca małego synka matka mogę zrezygnować ze stabilizacji i dobrze płatnego zajęcia, pewien inżynier przekonał mnie, że należy to uczynić. Zadał mi wówczas pytanie: „Co ja bym powiedział synowi, gdyby mnie kiedyś spytał: A co ty wtedy robiłeś, tato?”. Teraz odczuwam ogromną satysfakcję, gdy pomyślę, że wniosłam jakiś skromny wkład w odzyskanie niepodległości przez ojczyznę i w to, że otworzyły się przed nią nowe perspektywy. Cieszy mnie, że mój dorosły syn jest ze mnie dumny, że jest Polakiem z polskim obywatelstwem, że zna język polski o wiele lepiej od niemieckiego, angielskiego, włoskiego i francuskiego, którymi też doskonale włada i, w odróżnieniu ode mnie, bardzo często jeździ do kraju, utrzymując z wieloma polskimi przyjaciółmi stały kontakt.
Niestety, uhonorowanie i docenienie znalazłam tylko w USA. Pisano o mnie w gazetach, występowałam w programach telewizyjnych, wygłaszałam prelekcje o „Solidarności” na uniwersytetach i w organizacjach, zajmujących się kontaktami z Polską, a także na zebraniach związków zawodowych. Byłam honorowym gościem na krajowym zjeździe największego związku AFL-CIO i na wielu imprezach, organizowanych przez Arizona Press Club. Natomiast zarówno w Polsce jak i w Niemczech spotkałam się z niechęcią normalnych obywateli i prześladowaniami bezpieki. Oczywiście były wyjątki, ale niezbyt liczne. Szkoda, że nie zostałam w Stanach, lecz czułam się tam fatalnie. „American way of life” zupełnie mi nie odpowiadał, zwłaszcza memu przeżywającemu trudny okres synowi. Tęskniliśmy za europejskim stylem życia oraz za krewnymi, przyjaciółmi i znajomymi, żyjącymi w Niemczech. Myślałam, że tam spotkam się z taką samą życzliwości jak w Stanach. Tymczasem doznałam gorzkiego rozczarowania. Okazało się, że moja działalność interesuje tylko nazistów i służby specjalne, które pragnęły ją wykorzystać do swych brudnych, politycznych celów. Inni podchodzili do niej z rezerwą, niechęcią, a nawet z dezaprobatą.
 
A.J: W wypowiedzi dla wydawnictwa wspomniała Pani: „opisując swoje dzieje – stwierdziłam, że wolałabym stworzyć fikcyjne postacie, co pozwoliłoby na uniknięcie procesów o zniesławienie, jak mogłoby się zdarzyć w przypadku realistycznego opisu”, czy oznacza to, że w niektórych powieściach, za kurtyną stworzoną z literackiej fikcji, możemy odnaleźć Panią, i skrawki przeżytych chwil?
 
S.J.K: Oczywiście. Przeżycia autora na ogół stanowią tworzywo opowiadanej przez niego historii. Wiele moich powieści zawiera wątki autobiograficzne. Ale nie wszystkie. Te najnowsze, których akcja rozgrywa się współcześnie, jak na przykład „Zbłąkane serce”, „Między opętaniem a oczarowaniem”, czy ostatnio wydana „Zabójstwo z urojenia”, także nie wydana jeszcze „Namiętność niejedno ma imię” są ich pozbawione, a ich główne bohaterki nie mają ze mną wiele wspólnego. Chociaż do każdej mej powieści, wbrew mym intencjom, na siłę wpycha się postać jakiegoś agenta służb specjalnych, jakiegoś złego lub dobrego księdza, jakiegoś nazisty, (choć poznałam w Niemczech też wielu dobrych ludzi i oni również znajdują miejsce w moich powieściach), a także problemy z wiarą i tożsamością, czy też pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Ale to już wina komputera, który ma w sobie te moje poprzednie, w znacznej mierze autobiograficzne książki i nie potrafi się od nich uwolnić. Niebawem ukaże się powieść „Transplantacja duszy”, napisana dużo wcześniej. Jest to historia psycho-fiction, podobnie jak wydana w ubiegłym roku „Przechytrzyć Pana Boga”. I podobnie do niej stanowi przepuszczony przez filtr science fiction swoisty komentarz współczesnego świata. Świata wątłych wartości moralnych, zrujnowanych autorytetów, braku poczucia duchowego oraz intelektualnego bezpieczeństwa, z którym borykają się ludzie inteligentni i wrażliwi. Jest w tych książkach internowanie, emigracja i wiele moich przeżyć. Te dwie książki mają jeszcze mnóstwo autobiograficznych wątków, ukrytych za fantastyczną zasłoną.
 
A.J: Pani dzieła pozostawiają przestrzeń do zastanowienia. Po zakończeniu lektury, nadal odczuwa się potrzebę rozważania, analizowania, i odpowiadania na pytania o własną tożsamość, sens istnienia czy wiarę. Czy pobudzanie czytelników do myślenia to celowy zabieg, czy niezamierzony skutek uboczny?
 
S.J.K: Nigdy nie zastanawiam się nad tym. Tak to jakoś samo wychodzi, choć pragnę zawsze głównie jednego – opowiedzenia ciekawej, poruszającej historii. A że jestem z natury optymistką kończą się one na ogół szczęśliwie, ale po wielu perypetiach, przeszkodach, trudnościach i zawirowaniach. Trudno jednak ukryć, że wymienione przez panią problemy nurtują mnie nieustannie, więc muszą również znaleźć miejsce w świadomości bohaterów mych powieści.
 
A.J: Dziękując, za szczerą rozmowę pozostaje już tylko zapytać, czego można życzyć pisarce?
 
S.J.K: Poruszenia jak największej ilości serc i umysłów, a przy tym przekazania czytelnikom niedostępnych dla nich wiadomości. Chodzi o to, by w każdej mej powieści znaleźli coś, o czym dotąd nie wiedzieli. Ja również dziękuję Pani. Za ciekawe i mądre pytania, które sprowokowały mnie do ujawnienia skrywanych uczuć i utajonych szczegółów mej biografii.
 
Rozmowa ze Stefanią Jagielnicką- Kamieniecką, którą na specjalną prośbę Wydawnictwa Psychoskok poprowadziła Agata Jankowiak.

 

ebooki
O mnie ebooki

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura